Po osiągnięciu pierwszego i drugiego celu truchtania (30 i 60 minut biegu) zalęgła się myśl o próbie dłuższego biegu. Po deklaracji mojego brata (ciekawe czy jej dotrzyma? ;)) myśl się wyklarowała i przyjęła postać:
Przebiegnę Maraton!
Wybrany został Maraton Warszawski.
Dlaczego Warszawski?
Trening Skarżyńskiego który doprowadził mnie do 60 minut biegu był składową przygotowań do MW właśnie.
Jak wymyśliłem tak zrobiłem (to u mnie rzadki przypadek).
Kolejne treningi w/g kolejnych rozpisek i tak pomału do celu.
W lipcu pojawił się kryzys, lewa noga bolała na tyle mocno, że przestałem trenować.
Odzywała się nawet przy normalnym chodzeniu.
Na początku sierpnia sytuacja się uspokoiła i pomalutku zacząłem znowu biegać.
Po tygodniu ostrożnego rozkręcania policzyłem pozostałe tygodnie planu i czas jaki pozostał do MW.
Nie bardzo to grało, czasu było za mało. Kolejne dwa maratony to Poznań (2 tygodnie po MW) i Dębno (4 tygodnie po MW). Do Dębna daleko i prawie dwa razy drożej, zatem wybór padł na Poznań.
Elegancko rozpisuje trening na pozostałe tygodnie i jedziemy dalej.
Przebiegam dystans połowy maratonu najpierw z czasem 2:07:00, potem 2:01:46.
Do Maratonu zostaje 8 dni, w sobotę rano dopada mnie smarkatość i trzyma.
Niedziela również zasmarkana. Z treningów nici.
Niedziela wieczór: napad dreszczy, termometr pokazuje ponad 38 stopni gorączki.
Masakra, został tydzień a ja zachorowałem :/ Dół straszny, tyle przygotowań a tu choróbsko krzyżuje plany.
Poniedziałek: stan podgorączkowy.
Wtorek: czuje że byłem chory ale nie jest najgorzej.
Piątek: pozbywam się latorośli wywożąc do Babci :) a wieczorem spokojne 30 minut biegania
Sobota: wyjazd do Poznania, odebranie pakietu startowego. Sporo spacerów po mieście. Pod koniec dnia masakra totalna, bolą mnie oba kolana, prawa kostka, lewa stopa...znaczy stres atakuje.
Niedziela: 10.10.2010 10:10 Start!
Od startu trzymam się różowych balonów licząc, że czas 5:00 jest to wytruchtania. Pierwsze 15-20 km idzie gładko, grupa "różowych" gadatliwa, pacemaker robi przy okazji za przewodnika turystycznego. Potem grupa wycisza i każdy skupiony biegnie dalej. Po połówce mamy nadrobione 6 minut do czasu 5:00 na mecie.
Docieram z grupą do 30 km i wtedy się zaczyna robić kiepsko. Piję, korzystam z tojtoja, piję znowu. Zabieram banana i próbuję ruszyć dalej. I nic się nie wydarza :/ Nie mogę zacząć biec, pomalutku tylko idę.
I tak kolejne metry maszeruję docierając do 31km. Ktoś mnie częstuje batonem (Dzięki wielkie :)), wciągam go i udaje się trochę podbiec, 100, 200, 300m, może kilometr. Po drodze wyprzedzam częstującego i żartuję, że to jego baton mnie napędza. Potem znowu marsz, tylko do tablicy do następnej latarni, a potem spróbuję pobiec... Trochę podbiegam i znowu marsz.
Do końca zasadniczo nie zmieniło się już prawie nic. W okolicach 37km organizm trochę się zregenerował, próbuję biec, zaczynają mnie boleć plecy tak że mnie zatyka. 38,39,40, ciągle marsz, trochę próbuje podbiegać. Mijają mnie Ci którzy mają jeszcze parę i biegną. Skręt w stronę mety, zbieram się w sobie i "biegnę" , przerwa 100 metrowa na marsz i biegnę. 41km! Nareszcie, przyśpieszam na zbiegu i tempem wyścigowym do mety, udaje mi się dwa metry przed metą kogoś jeszcze wyprzedzić.
Meta! Dotarłem! Sukces i życiówka ;)
Czas netto 05:13:51.
I na koniec podziękowania :)
Pierwsze i największe dla dziewczynek, które powstrzymywały się od pukania w czoło jak wychodziłem biegać przy 15 stopniowych mrozach i wracałem zgrzany :)
Drugie dla Brata, jego słowa mnie zainspirowały.
Kolejne dla Krogulca (run.blog.pl), jego sposób traktowania biegania też pomógł w wyznaczeniu celu.
Dla wspomnianego wcześniej Jerzego Skarżyńskiego, jego strona dostarczyła planu i też natchnienia.
I na koniec wielkie ukłony dla kibiców i obsługi na trasie :)
Ci pierwsi kilka godzin zdzierali gardła podnosząc na duchu, ci drugi zrobili dobrą robotę suportując biegnących.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz