sobota, 30 października 2010

Rocznica truchtania

2009-10-31 - pod taką datą mam zanotowany pierwszy "bieg".

Ważąc sporo za dużo wymyśliłem sobie, że czas się za siebie zabrać. Stwierdziłem nie widziałem "brzuszka" u regularnie biegających, poszukiwania w sieci zakończyły się trafieniem na stronę www.skarzynski.pl. Elegancko rozpisane jak przebyć drogę "od zera do bohatera". Do tego dołożyłem dietę w stylu NŻT.

Pierwszy trening to 36 minut z czego 12 minut to bieg. W jednym cyklu biegu była cała minuta biegu i dwie na marsz. Pierwszy cykl i tętno 180 pod koniec minuty biegu, do tego zadyszka na całego. Dwie minuty marszy okazały się zbyt krótkie, żeby uspokoić oddech. Po 36 minutach maksymalnie zmęczony wróciłem do domu.

Kolejny wyjście to masakra bo biegu dwa razy więcej jednorazowo (całe dwie minuty!), na szczęście cały trening krótszy. A potem kolejna minuta i kolejna...

Po ponad miesiącu mam zanotowane "Mały sukces, kilometr jednym ciągiem :D", kolejne 2 tygodnie i  pierwszy "większy" sprawdzian, udaje się przebyć jednorazowo prawie 3 km biegnąc 20 minut. W międzyczasie udało się już zgubić ponad 6 kilo wagi.

Równo miesiąc później "żłobek biegowy" osiągnięty, 30 minut biegu ciągłego.

Pojawiło się pytanie co dalej z tym zrobić, z pomocą przychodzi raz jeszcze strona Jerzego Skarżyńskiego.
Na tapetę biorę pierwsze 10 tygodni planu dla debiutantów maratońskich. Celem ma być 60 minut biegu. Po 3 tygodniach pojawia się ból maltretowanej stopy i pierwsza przerwa w bieganiu. Przerwa trwa 10 dni i na szczęście mogę dalej dreptać do przodu (ważąc ponad 12 kilo mniej niż na początku).

Tydzień po tygodniu walczę ze sobą, z zimą (a ta dopisała śniegiem i mrozem wyjątkowo) i z innymi przeciwnościami. W końcu 25 kwietnia notatka brzmi "Dzisiaj poziom biegowego przedszkola osiągnięty :) Było #bieganie 10km;01:00:00".

Zatem po pół roku potrafię przebiec 10km i nie umrzeć. W dodatku muszę trzymać dobrze spodnie bo ważę 14 kilo mniej i generalnie cała garderoba zrobiła się za duża. Jest sukces. Pojawia się też apetyt na dłuższy dystans i kontynuuje plan dla debiutantów maratońskich.Niestety w lipcu pojawia się ból pod lewym kolanem i mam miesięczną przerwę.

Sierpień to ponowne rozkręcanie i korekta planów, miała być Warszawa będzie Poznań.
Wrzesień rekordowy: 165km, wszystkie treningi dokładnie według planów. Waga to minus 20 kg w stosunku do początku.
Październik zaczynam od przeziębienia i w końcu Maraton
Po maratonie pomału dochodzę do siebie i 11 dni po maratonie w końcu bieg w przyzwoitym tempie. Planowo do końca października nie przemęczam się zbytnio i tylko dwa razy w tygodniu biegam.

2010-10-31 - czas podsumować ostatni rok. Zatem jestem 20 kilo "młodszy", nauczyłem się biegać (no powiedzmy, że to bieganie ;)) , ukończyłem Maraton. Udowodniłem sobie, że potrafię jeszcze wyznaczyć cel i podążyć wytrwale do niego.

Co będzie dalej? Dalej będę  walc^H^H^H^H znaczy tego biegał. Na 100% dzisiaj, jasne słoneczko woła i namawia do włożenia butów i pobiegnięcia przed siebie :)

czwartek, 21 października 2010

Maraton Poznań

Po osiągnięciu pierwszego i drugiego celu truchtania (30 i 60 minut biegu) zalęgła się myśl o próbie dłuższego biegu. Po deklaracji mojego brata (ciekawe czy jej dotrzyma? ;)) myśl się wyklarowała i przyjęła postać:

    Przebiegnę Maraton!

Wybrany został Maraton Warszawski.
Dlaczego Warszawski?
Trening Skarżyńskiego który doprowadził mnie do 60 minut biegu był składową przygotowań do MW właśnie.

Jak wymyśliłem tak zrobiłem (to u mnie rzadki przypadek).
Kolejne treningi w/g kolejnych rozpisek i tak pomału do celu.

W lipcu pojawił się kryzys, lewa noga bolała na tyle mocno, że przestałem trenować.
Odzywała się nawet przy normalnym chodzeniu.

Na początku sierpnia sytuacja się uspokoiła i pomalutku zacząłem znowu biegać.
Po tygodniu ostrożnego rozkręcania policzyłem pozostałe tygodnie planu i czas jaki pozostał do MW.
Nie bardzo to grało, czasu było za mało. Kolejne dwa maratony to Poznań (2 tygodnie po MW) i Dębno (4 tygodnie po MW). Do Dębna daleko i prawie dwa razy drożej, zatem wybór padł na Poznań.

Elegancko rozpisuje trening na pozostałe tygodnie i jedziemy dalej.
Przebiegam dystans połowy maratonu najpierw z czasem 2:07:00, potem 2:01:46.

Do Maratonu zostaje 8 dni, w sobotę rano dopada mnie smarkatość i trzyma.
Niedziela również zasmarkana. Z treningów nici.
Niedziela wieczór: napad dreszczy, termometr pokazuje ponad 38 stopni gorączki.
Masakra, został tydzień a ja zachorowałem :/ Dół straszny, tyle przygotowań a tu choróbsko krzyżuje plany.
Poniedziałek: stan podgorączkowy.
Wtorek: czuje że byłem chory ale nie jest najgorzej.
Piątek: pozbywam się latorośli wywożąc do Babci :) a wieczorem spokojne 30 minut biegania
Sobota: wyjazd do Poznania, odebranie pakietu startowego. Sporo spacerów po mieście. Pod koniec dnia masakra totalna, bolą mnie oba kolana, prawa kostka, lewa stopa...znaczy stres atakuje.

Niedziela: 10.10.2010 10:10 Start!
   Od startu trzymam się różowych balonów licząc, że czas 5:00 jest to wytruchtania. Pierwsze 15-20 km idzie gładko, grupa "różowych" gadatliwa, pacemaker robi przy okazji za przewodnika turystycznego. Potem grupa wycisza i każdy skupiony biegnie dalej. Po połówce mamy nadrobione 6 minut do czasu 5:00 na mecie.
    Docieram z grupą do 30 km i wtedy się zaczyna robić kiepsko. Piję, korzystam z tojtoja, piję znowu. Zabieram banana i próbuję ruszyć dalej. I nic się nie wydarza :/ Nie mogę zacząć biec, pomalutku tylko idę.
I tak kolejne metry maszeruję docierając do 31km. Ktoś mnie częstuje batonem (Dzięki wielkie :)), wciągam go i udaje się trochę podbiec, 100, 200, 300m, może kilometr. Po drodze wyprzedzam częstującego i żartuję, że to jego baton mnie napędza. Potem znowu marsz, tylko do tablicy do następnej latarni, a potem spróbuję pobiec... Trochę podbiegam i znowu marsz.
   Do końca zasadniczo nie zmieniło się już prawie nic. W okolicach 37km organizm trochę się zregenerował, próbuję biec, zaczynają mnie boleć plecy tak że mnie zatyka. 38,39,40, ciągle marsz, trochę próbuje podbiegać. Mijają mnie Ci którzy mają jeszcze parę i biegną. Skręt w stronę mety, zbieram się w sobie i "biegnę" , przerwa 100 metrowa na marsz i biegnę. 41km! Nareszcie, przyśpieszam na zbiegu i tempem wyścigowym do mety, udaje mi się dwa metry przed metą kogoś jeszcze wyprzedzić.
Meta! Dotarłem! Sukces i życiówka ;)

Czas netto 05:13:51.


I na koniec podziękowania :)

Pierwsze i największe dla dziewczynek, które powstrzymywały się od pukania w czoło jak wychodziłem biegać przy 15 stopniowych mrozach i wracałem zgrzany :)
Drugie dla Brata, jego słowa mnie zainspirowały.
Kolejne dla Krogulca (run.blog.pl), jego sposób traktowania biegania też pomógł w wyznaczeniu celu.
Dla wspomnianego wcześniej Jerzego Skarżyńskiego, jego strona dostarczyła planu i też natchnienia.

I na koniec wielkie ukłony dla kibiców i obsługi na trasie :)
Ci pierwsi kilka godzin zdzierali gardła podnosząc na duchu, ci drugi zrobili dobrą robotę suportując biegnących.

niedziela, 5 września 2010