sobota, 3 grudnia 2011

Kontuzja

W październiku zeszłego roku wybrałem się na kosza. Pierwsza gra po wakacyjnej przerwie. Po 20 minutach zupełnie niespodziewanie przyjąłem pozycję horyzontalną. Chrupnięcie w okolicach kostki i ostry ból nie dawał nadziei na polubowne załatwienie sprawy. Odpełzłem na bok i podziwiałem jak kostka przybiera objętości. Wizyta na pogotowiu (zielona bransoletka otrzymana w punkcie segregacji, będzie żył, może spędzić 5h siedząc na korytarzu), zdjęcie z profilu i en face.

Sympatyczna Pani doktor ogląda zdjęcie: kości całe, ma Pan skręcony staw skokowy. Proszę robić okłady i smarować. O co pyta się freak? No o co? "Kiedy mogę znowu biegać?", zupełnie niezdziwiona lekarka odpowiada: "Jak przestanie zupełnie boleć, zresztą organizm da Panu znać". Powrót do domu i pozycja z nogą do góry. Organizuję sobie dwa dodatkowe punkty podparcia i prawie jakbym mógł chodzić. Moment w którym wstaje z łóżka i krew spływa do nogi jest czymś niezwykle przejmującym. Dzień po dniu opuchlizna pomalutku schodzi. Pionizacja boli coraz mniej. Odstawiona jedna kula, potem druga. Staw coraz mniej obolały, opuchlizna pojawia się po całym dniu. Ćwiczę staw starając się przywrócić pełny zakres działania. Zanim zacznę biegać minie pewnie   z miesiąc albo i dwa (może i więcej, jak śnieg się pojawi to strach będzie próbować). 

Co najbardziej "boli"? Oczywiście brak ruchu, nie biegam, nie jeżdżę na rowerze i nie gram w kosza. Pogoda w październiku i listopadzie sprzyjająca wycieczkom. A ja mogę tylko pójść na spacer i to niezbyt daleko bo spuchnę :/ Na mijających mnie biegaczy najchętniej bym pluł z zawiści. Biegną sobie, kształtne kostki pracują elegancko. Frustracja i złość. Otwierają się oczy na pewne rzeczy, mam wysiadać z autobusu a ten drań stoi za daleko od krawężnika, która noga, gdzie te kule zostają... Idąc nie należy się rozpraszać widokami, o nie. Nierówności i krzywe płyty czekają żeby ukarać niefrasobliwość przenikliwym bólem stawu. Krok za krokiem nie podnosząc wzroku. Dojście do sklepu i powrót: ponad godzina (żeby chociaż kolejki były, ale nie). Zalet zasadniczo brak, może poza tym, że na mój widok w autobusie niektóre Panie i Panny ustępują mi miejsca. I jeszcze przepuszczają przodem przy wysiadaniu. To upraszcza odwożenie pociechy do przedszkola, facet o kulach z dzieckiem ma prawie 100% szansę na miejsce w zatłoczonym autobusie (po odstawieniu kul szanse spadają do 10%).


Grudzień to próby dłuższych spacerów i rowerek stacjonarny. Pierwsze kręcenie to euforia, każde kolejne niestety coraz gorzej się znosi. Ale jakiś ruch to jest. Na szczęście w grudniu zima była raczej lekka i pod koniec ruszyłem na normalny rower. Jedyny problem to wypinanie z spd wymagające skręcenia stopy, poza tym jest ok. Na bieganie odważyłem się w styczniu. Śniegu nie  było i poczyniłem próbę potruchtania. Lekko nie było. Brak ruchu odbił się negatywnie zarówno na kondycji jak i na wadze ciała. Trochę biegu, trochę marszu. Ale jak się rozgrzałem i zbiegałem już z górki to było fantastycznie. Dzień po już tak fantastycznie nie było bo kostka daje znać o sobie. Na szczęście po 3 dniach mogę podjąć kolejną próbę. I kolejną. I jeszcze jedną. Bieg staje się znowu ciągły a oddech długi :) Potem trochę więcej prawdziwej zimy, przeziębienie i takie tam przyjemności. 


Kontuzja pomału odchodzi do przeszłości. Przykre jest, że w ciągu ułamku sekundy można sobie narobić niezłego bałaganu. Przez ponad miesiąc miałem kłopoty z poruszaniem się. "Straciłem" sezon gry w kosza i zawaliłem zimowe bieganie. Dodatkowo jeszcze moja waga w łazience zaczęła pokazywać bardzo brzydkie rzeczy. Brak ruchu wpłynął negatywnie na moje samopoczucie. Na szczęście jest też pozytyw.  Szukając nie wiadomo czego w sieci (jak się nie biega to się ma więcej czasu na bezmyślne klikanie w sieci) trafiłem na pewną pozycję książkową i zdecydowałem się ją kupić. Czy będzie z tego coś konkretnego? Tego jeszcze nie wiem ale trzeba mieć nadzieję.